Gdy inni oceniają…

„Tajemnica. Magia i piękno. Ta powieść uwodzi od pierwszego zdania”- opiniował Michał Nogaś. Uważajcie na ten flirt. Może się bowiem okazać, że pierwsze zdanie uwiedzie zbyt powierzchownie i okaże się, że tylko skorupa lśniła, pod nią natomiast już nieco gorzej.

Postarajcie się oczyścić przed lekturą z myśli:

Bo nominowany do paszportu Polityki…

Bo głośno o nim było, gdy na rynku wydawniczym ukazał się debiut – „Cyklon” (gorąca dyskusja na temat błędów merytorycznych, których w książce znalazło się kilkanaście”)

Bo krytyka pochwaliła za magiczny język…

Nieuargumentowany zachwyt jest miałki.

Mnie ta książka uwiera, jest mi z nią niewygodnie.

 

Subiektywne opiniowanie:

Mam tę zaletę, że mogę pozwolić sobie na subiektywny rys, czemu nie. Zarysuje sytuację lekturową, która towarzyszyła mi przy „Podkrzywdziu”. Pierwsza strona książki uwiodła mnie, nie inaczej. Wydawało się, że być może mam do czynienia z czymś wyjątkowym. I niejako tak było. „Podkrzywdzie” bowiem to niecodzienne pole usiane metaforami. Niestety, autor nie używa przenośni z literackim umotywowaniem, o wyczuciu nie wspominając. Mówiąc delikatnie, on nadużywa tego środka wyrazu. Być może chciał tym sposobem bardziej użyźnić tekst. Co osiągnął? Jałowość. Efekt bowiem taki, że  mizdrzy się w tym języku, buduje jakąś  sztuczną skorupę tekstową, która zamiast pochłonąć nas w realizm magiczny (taki był pisarski zamiar zapewne), oddala od magii zupełnie, pozostawiając odcisk na emocji zwanej „cierpliwość”. Nie miałam jej niestety na pokładzie tyle, żeby doczytać książkę do końca. A rzadko mi się to zdarza.

Oto namiastka rzeczywistości językowej, o której mowa. Z tego „językowego przesytu” usłana jest cała książka:

Zaczynały się te wyprawy późną jesienią, po grzybobraniu, gdy lasy zarzucały na dobre ciężkie płaszcze liści, odsłaniając troskliwie skrywaną prawdę – nieuleczaną anoreksję wzgórz. Ze zboczy sterczały spiczaste kłykcie, rzędy białych, połyskujących żeber, pomiędzy którymi pięliśmy się do trzewi zimnego trupa ziemi, do czarnego osierdzia, gdzie kiedyś biło jej stare, dobre serce. [A. Muszyński, Podkrzywdzie, s. 58]

U Muszyńskiego żaden liść nie może po prostu spaść z drzewa, nic nie może się tak po prostu zadziać, wszystko ubrane jest w szereg soczystych zdań, które przysparzają  o ból głowy.

Dla ciekawych treści…

O czym jest „Podkrzywdzie”? O krainie Uniwersum, bohaterach Uniwersum, o pewnym Dziadku, Babce i  pewnym Wnuku, którzy żyją sobie na uboczu. Pustynia Błędowska, to jej obrazy próbują się przedostać spod skorupy słów-ozdobników- namalowana dość sprawnie. Generalnie książka poddana jest sprawnej logice fabularnej.

Dziadek to ten przypadek, który zaczyna tajemniczo alienować się od rodziny. Dziwaczeje z dnia na dzień coraz bardziej, obchodzi go tylko jedno- miejsce tajemniczo-oniryczne „Podkrzywdzie”. Ten rodzaj natręctwa, dziadkowa zachłanność bycia tam – jest intrygująca. Wydawałoby się, że koncept dość ciekawy. Wnuk obserwuje codzienne rytuały, poznaje sekrety i fascynujące opowieści mieszkańców. Szybko orientuje się, że dziadek skrywa wielką tajemnicę…

Myśląc o treści, ma się zresztą wrażenie, że mogłoby się tu zadziać coś ciekawego. Język niestety przeszkodził tej zabawie literackiej.

Na koniec napiszę: może warto spróbować posmakować choć kilka stron i sprawdzić samemu, czy przypadnie go gustu?