(uwaga! W poniższej recenzji znajdziesz sporo treści sarkastycznej)

Nie byłam nastawiona do nowej książki Joanny Bator agresywnie. Myślałam o tym chwile, że być może zajęłam się lekturą w niewłaściwych okolicznościach. Jak zwykle szukałam winy w sobie. Ale nie. Tutaj mojej winy NIE BYŁO. I choć spotkałyśmy się z autorką literacko już jakiś czas temu przy egzotycznej „Chmurdalii”, melancholijnej „Wyspie łzie” czy surrealistycznym „Roku Królika”, tym razem naprawdę poczułam, jakbyśmy w ogóle wcześniej się nie znały. Co się wydarzyło?! Pierwszy raz czytałam Joannę Bator  nerwowo. Przyznam, że z wielką ulgą zakończyłam Purezento – przygodę sentymentalno-trywialno-coelhowską.

Zaniepokojenie #1

Wielkie zaskoczenie w duchu zen! Purezento to powieść tajemnicza i na wskroś japońska

Taki oto pean marketingowy możecie przeczytać na okładce. Trochę mnie to zaniepokoiło. Poczułam ten rodzaj zagrywki, za którym nie przepadam. Coś na kształt książek „hygge” life. Sprzedaj się maleńka! Sprzedaj się maleńka! – po raz wtóry. Bo jestem prawie pewna, że ta oto fanfara przyświecała po pierwsze wydawcy- to na pewno- po drugie musiała zapalać się raz po raz przy samym procesie twórczym. Ta książka powstała po to, żeby się sprzedać. I ja ją kupiłam. Cel osiągnięty.

Będę pluła tu sarkazmem – wybaczcie – przyczyną jest zapewne doskwierające mi, nieprzyjemne uczucie rozczarowania. Nazwijmy rzeczy po imieniu, czytelniczo zostałam oszukana. Tak właśnie.

Purezento, to mówiąc delikatnie,  relaksująca opowiastka w stylu filmu P. S. I love You z Japonią w tle (oglądałam,  nie powiem , że nie, tak samo jak czytałam  Paula Coelho (uff!). Ale to było wieki temu.

Ja przy Joannie Bator nie miałam ochoty na relaks. Jeżeli Wy macie, oczywiście polecam.

Zaniepokojenie wzrasta #2

Przejdźmy do recenzji, jak przystało na recenzentkę. Wejdźmy głębiej, wejdźmy w treść.

Narracja i szkielet fabularny zostały znakomicie wykalkulowane.  Żeby przyjąć się lekko. Mamy główną bohaterkę, nauczycielkę polskiego w średnim wieku, wypaloną nieco zawodowo i …doświadczoną okrutnie przez los. Spotykamy ją w momencie, w którym traci bliską sercu osobę – jej chłopak ginie w nieszczęśliwym wypadku. Jest  nagła strata, którą należy przepracować. Aby poradzić sobie z traumą  trzeba wybrać się do Japonii i zatopić w sztuce kintsugi – czyli rozpocząć kurs sklejania porcelany. O tak! Tym właśnie zajmie się główna postać. Oczywiście dziwna opatrzność losu szybko da bohaterce taką szansę, a to za sprawą tajemniczej kobiety Myoko, która poprosi naszą zrozpaczoną o to, by ta pojechała do Tokio i zajęła się jej kotem (sic!). Kotem, dodam, „ o głosie płaczącego  dziecka” (takich  metafor i dziwactw językowych będzie w tej opowieści więcej, chociażby „ każdy dzień był dla mnie jak skok na bungee” czy  „idę w stronę bim bam bum” ) . Poza kotem pojawi się kilka innych postaci, nie będę jednak się rozwijać, żeby nie spoilerować – być może kogoś zainteresowałam.

Czas na słodko-słony smak umami

No cóż, sporo tu błahostek i przewidywalności. Jest jednak kilka rzeczy, które mają potencjał. Kulturowo Joanna Bator dość mocno jest zakorzeniona w Japonii. Trzeba przyznać, że niektóre opisy  krajobrazu przykuwały i zatrzymywały czytelniczą uwagę. Odkrywcza może okazać się również tradycja kintsugi – powolny, metafizyczny proces sklejania porcelany złotem. Temat ciekawy. Oklejony niestety miałką, sentymentalną, fabularną konstrukcją. Dla mnie trochę za mało.